Adoptowałam kotka o imieniu Tami.


Dodatki na bloga

{licznik} odwiedzin



Ksiega
Zobacz
Wpisz Sie


romantyczka23
{avatar}
{omnie}


Przeminelo
2024
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2023
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2022
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2021
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2020
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2019
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2018
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2017
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2016
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2015
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2014
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2013
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2012
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2011
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2010
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2009
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2008
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2007
grudzień
listopad
październik
wrzesień
sierpień
lipiec
czerwiec
maj
kwiecień
marzec
luty
styczeń
2006
grudzień
listopad
październik



{linki}


Ulubieni
{ulubieni}

{dodaj_mnie}




Design by : Kako
Pic. by Wagner

Link :: 09.06.2007 :: 21:08
"A GDYBY TAK"

Jeśli rozdarłabyś atłasowe, przejaskrawione
bezzasadnymi domysłami płótno naiwnie
rozbudzonej wyobraźni. Skryłabym się na jabłoń,
gdzie przesiąkając cierpkim smakiem papierówek
rozkoszowałabym się winem, którego ty nigdy
nie poczujesz, bo ono jest tylko dla straceńców,
którzy bez wahania powierzyliby zmysły złudnej
kochance nazwanej poezją, upijając świadomość
pustymi sekundami odliczanymi promieniami
słońca desperacko rozbijającymi się o ziemię.
Czekałabym póki nie spadnę trzeźwiejąc w
jednej chwili.
Nawet byś się nie domyślała, gdzie bym się
przed tobą ukryła. Trywialność wypowiadanych
myśli utwierdzałaby cię w przekonaniu, że
prawda nie istnieje.
A co jeśli ja sama jestem kłamstwem mnożącym
irracjonalne historie, budujące chwiejne
fundamenty naszego życia?
Jesteś tak odważna, by bezgranicznie zaufać
łzom moczącym rękaw koszuli?
Domyślasz się, ile potłuczonego szkła chrzęści
mi w głowie?
Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy ile kosztuje
wmawianie sobie jak bardzo chcę być w tobie
mimo, iż bez względu na karcącą, niewidzialną
obecność i moje poniżone wzruszeniem
ramion "przepraszam" jestem obok ciebie.

A gdybyś w poszukiwaniu mnie stanęła pod
drzewem naznaczonym naszymi imionami, nie
położyłabym dłoni na twoim ramieniu, byś nie
dostrzegła twarzy pozbawionej tej nutki
irytacji usadowionej na piegach, gdy tylko
usiłujesz wytrącić mnie z równowagi.
Ze spokojem graniczącym z paranoją napawałabym
się przestrachem w twoich wyblakłych oczach,
obserwując z nieukrywaną satysfakcją jak
przeklinałabyś w duchu ignorancję podpowiadającą,
by zwalić winę na krnąbrność umysłu,
odpowiedzialną za ucieczkę na skrawek jeszcze
niepomalowanej sztalugi.
Gdybyś tylko przestała decydować za nas obie.
Mówić, co jest mi potrzebne, a czego powinnam
się wyrzec, gdybyś nie utrudniała wyborów i
nie zapierała tchu w piersiach niewykonalnymi
prośbami, wtedy bym nawet się do ciebie
uśmiechnęła.
Lecz żądanie jest twoją pasją, dla której
gotowa byłabyś stłumić w sobie najczystsze
pożądanie w swej nieskazitelnej nagości.

A gdybyś usiłowała wzbudzić poczucie winy
przeżegnałabym się pozostając tam po kres
istnienia, czuwając byś nie wykradła po cichu
resztek silnej woli, jaka mi pozostała.
Pozbawiona osobowości, z wypłowiałym charakterem
zaczęłabyś nawoływać miotając się niczym
pająk złapany we własną sieć, a ja, oparta o
konar liczyłabym chmury na niebie lekceważącym
wzrokiem kpiąc z bezradności potrząsającej za
ramiona. Zrzucałabym liście za kołnierz koszuli,
w którą pozwalasz mi ubierać się z rana, byś
tylko ty tych chwil mogła mi zazdrościć i
powtarzałabym szeptem, że rozumiem mimo
pogrążającej, ociężałej niepewności.
Kim dla ciebie jestem? I kim mogłabym być
gdybym nie była sobą?
Nie umiałabyś nawet powiedzieć, do czego
jestem ci potrzebna, a jednak nie potrafiłabyś
zamknąć za mną drzwi jednoznacznie uwalniając
się od brzemienia czuwania nade mną.
Walczyłabyś o spokój nie mogąc znieść porażki,
lecz nie ty byś ją sobie zgotowała.
Przyniosłabym ją na srebrnej tacy pod postacią
jabłka i wepchnęłabym ci ją w gardło niczym
czarownica królewnie śnieżce. I nic byś nie
mogła poradzić na przesypujący się między
palcami jak w klepsydrze czas z zakrwawionym
piaskiem od dłoni odmawiających posłuszeństwa
w chwilach utraty twórczej weny.
Nie osiągnęłabyś spełnienia zmuszając do
czekania w nieskończoność na odrobinę zrozumienia,
gdy wszystko wydaje się obrazem Picassa
namalowanym w chaotycznym ferworze zabijania
samozwańczych potrzeb.

A gdyby tak słońce już nigdy nie powstało z
popiołów nocnego, zaspanego życia?
Byłabyś w stanie znieść to upokorzenie?
Bo widziałabym wtedy w tobie nieznajomą, która
przychodzi i odchodzi brudząc przewinieniami
jeszcze nietknięte wspomnienia.
Zimna jak betonowy blok noszący na wątłych
barkach obłąkańczą histerię niejednego człowieka.
Zamknięta w sobie, bez cienia wiary w
słuszność swoich decyzji.
A wszystko, czemu ufałabym, to spadek po
nieusprawiedliwionym dążeniu do całkowitego
zamknięcia rąk na sugestywnie odtrącające
gesty. Pragnęłabym nigdy więcej nie widzieć
zachmurzonego nieba, tak jakbym wiedziała
czego chcę, licząc na każdym kroku w
nieomylność jeżynowych krzewów będących
ochroną przed sprzymierzeńcami zbyt
przejaskrawionej rzeczywistości.
Czy chciałabyś, aby tak było?
Nigdy nie zapomnisz, kim jesteśmy prawda?

Godzina po godzinie odczuwałybyśmy, to samo,
a ty nawet byś się nie domyślała jak bardzo
jestem tym zmęczona. Już nic nie wydawałoby
się nam właściwe, rozgoryczone opinie
paliłyby się jedna za drugą, a wypuszczony z
garści ster kierowałby na mielizny niekontrolowanych
wybuchów nieosiągalnej zawiści o umiejętne
chodzenie we mgle, nie dając pojmać się
lekkomyślnym nawykom. I tym razem nie
spełniłabyś zbyt wygórowanych oczekiwań.
Pragnęłabym tego? Wcale nie byłabym lepsza,
gdybym żądała.
Obudziłabyś mnie brutalnie.
Z troski, czy może z obawy przed nieuchronnym
końcem człapiącym niemrawo?
Jawa. Mogłybyśmy przeżywać ją oddzielnie myśląc
o niej, lub razem tracąc sen z powiek na
rzecz wzbierającej do nieprzytomności migreny.
Jeden telefon i wszystko się skończyło.
Lecz nie odejdziemy, jeszcze nie tym razem.


Komentuj(1)


Link :: 09.06.2007 :: 21:01
"MROCZNY CIEŃ"

WIERSZ TEN NAPISAŁAM W WIEKU 16 LAT

Widzę przez otwarte drzwi kąt mrocznego pokoju.
Stare krzesła, mahoniowe biurko i przez cały czas
wydaje mi się, że ten zgięty cień wyłaniający
się z mroku to ja, że nic się we mnie nie
zmieniło.
To samo nieobecne spojrzenie, te same ledwo
dostrzegalne gesty i przygryziona delikatnie
warga z rumieńcami zawstydzenia na policzkach,
chyba tak...
Już odpłynęłam hen daleko poza ludzką wyobraźnię.
Patrzę na samą siebie. Lustrzane odbicie,
a jednak obce, zamazane jakąś nieśmiałą tajemnicą,
lub przykrą ścianą odgradzającą od rzeczywistości.
Kto mnie stworzył, podarował serce, duszę
i ubrał w cielesność? Kto byłby na tyle szalony?
Do kogo jestem podobna?
Do jakiś ludzi poznanych kiedyś mimochodem,
nie potrzebujących miłości, ani zrozumienia?
Czy może do nikogo?
Bo jestem sama dla siebie. Chyba tak...
Istnieję, bo ja tego chcę, nie chcę być kimś,
chcę tylko istnieć.
Dusza uwolniona z paru wiader wody
i kilku komórek, myśli pozbawione natrętnego,
nic nie znaczącego ciała.
Przecież nie pójdę teraz błagać kogoś o pocieszenie.
Zresztą kogo?
Lira erato, to resztka niewypowiedzianych
słów, jaka mi pozostała. Może jeszcze odrobina
pocieszenia dla siebie na czarną godzinę?
Wiatr dyskretnie puka do okna.
Nie mogłabym odrzucić muzyki, zabrałaby
mnie razem z sobą.

Za mną zostały sterty śmieci, kałuże błota i
mnóstwo popiołu.
Ale ja nadal dostrzegam siebie, tylko już nie
tam, a w ogromnym lustrze jakby przytłoczona
powstrzymywanymi łzami.
I znowu odpłynęłam myślami gdzie indziej,
czekając aż się wyłoni wyrok napisany
niewidzialnym atramentem, anonimową ręką.
Wstaję z łóżka, staję na progu, tam nie ma
nikogo. Tylko palący się fotel na biegunach,
rozmoknięta tapeta i połamany stolik.
Wychodzę, ale wiem, że ona wróci na swoje
miejsce.
Czemu się nią przejmuję egoistycznie broniąc?
Przemyślenia ślizgają się jak po tafli lodu.
A jest ich tak dużo, iż niemal
rozsadzają głowę migreną.
Głupie, logiczne, paskudne, lękliwe, obłąkane
małoznaczące, poukładane, niedokończone.
Takie ulotne, refleksje: ptaki, kwiaty, obłoki
robaki, zachodzące słońca...
Dajcie mi, chociaż na chwilę odpocząć!
Zasnęłam na moment, budzę się przestraszona.
Przez chwilę nie wiem gdzie i kim jestem.
Wyprana z wszelkich brudów życia, zastygła
w czasie, o którym nic nie wiem.
Ja tu zwariuję i stanę się taka jak inni.
Jakie to szczęście. Jeszcze jestem.


Komentuj(0)


Link :: 22.04.2007 :: 08:52
"CZTERNAŚCIE WIOSEN"

Czternaście lat miałam. Uczyłam się patrzeć
na świat oczami niewidomego, by poczuć każdy
skrawek tak błękitnego nieba, iż niemalże
wlewającego się w usta czystością swojej barwy.
Ufałam tylko swoim słowom zasłuchana w skrzypcowe
wariacje Vanessy Mae.
Udawałam, iż słucham innych z duszą na ramieniu
zastanawiającą się, czy nie każą zamilknąć
w pokorze.
Był czas na obsypywanie poduszki łzami i na
wyszywanie pościeli uśmiechem ukrytym w czerwieni
jeszcze zaspanych truskawek.
Na spoglądanie w oczy przyjaciółki z nadzieją
ujrzenia swojego odbicia i na potulne
schodzenie z drogi tym, co patrzyli na mnie
inaczej.
Wieczorami wyjadałam dżem ze słoika, by rankiem
ukradkiem wypijać oszronione mleko z lodówki.
A gdy nikt nie widział, dotykałam warg onieśmielona
bezwstydnością, z jaką szukałam w nich
najdrobniejszych rys szeptających, że to
właśnie ja.
Pozwalałam promieniom słońca malować piegi na
jaskrawych policzkach, by letni sen za bukiet
kwiatów mógł kupić mój portret, na który
spoglądałby do znudzenia, póki znów
nie zapragnąłby zobaczyć mojego innego oblicza.

Kusiło patrzenie w lustro, męczyło przypominanie
konturów ciała.
Oddychałam, gdy byłam sama, dusiłam się
przebywając w tłumie i były tylko drzwi,
a w nich pękające z trzaskiem głosy przemykających
cichcem cieni.
Wszystko jakby okadzone gęstą mgłą.
Czułam, że powinnam je przegonić, lecz
nie potrafiłam wyzbyć się obojętności.
Chciałam się z nimi przywitać, ale błogi spokój
działał na mnie jak środek nasenny.
Dorastały wraz ze mną, aż znudziły się moją
ospałością.
Nie chciałam wyrzucać ich na bruk, ale mówić
jak bardzo potrzebuję psychicznej pobudki
też nie zamierzałam.
Bo kilkanaście lat, to za mało, by móc
spokojnie powiedzieć: "Nie wiem, co się ze mną
dzieje".
Zasypiałam zapatrzona w gwiazdy, moknęłam w
deszczu zapominając parasola.
Omijałam kałuże, chowałam się w cieniu drzew.
Wieczorami spacerowałam szeleszcząc płaszczem
z kolorowych liści, popołudniami pisałam
oddechem pamiętnik na szybie uważnie nasłuchując
czy aby nikt nie kłóci się za ścianą.

Sponiewierałam niejedną koszulkę noszącą moje
imię i wiele niedokończonych myśli wyrzuciłam
za burtę naiwnie nieletniego umysłu zabłąkanego
w odmętach niedomówień.
Potem odchorowywałam migreną każdą niedoskonałość
niepewnie stawianego kroku besztając się za
brak poczucia winy, gdy wybuchał we mnie
wulkan niecierpliwości.
W chwilach słabości szukałam ukojenia w książkach
odrzucając je, gdy upijało mnie rozgoryczenie.
Tonęłam w spienionych falach smutku
zakutym w wersy okaleczone akacją
wielu autorów.
Czekałam, aż przejdzie niczym ból po aspirynie,
bym mogła uczciwie odetchnąć z ulgą.
A wtedy kładłam się na łące nucąc pod nosem
i wszystko było nic nieznaczącą przeszłością
póki wiatr nie nakazywał wracać do domu.
Walczyłam o odzyskanie choćby kilku dni,
a one blakły jak stare fotografie.
Pozostał tylko mdły kolor chusteczki na dnie
dziurawej kieszeni.
Nie żałowałam ani jednej świeczki na torcie,
bez nich odliczanie kolejnych miesięcy byłoby
takie puste i nijakie.

Od tamtych chwil zamrażam je w kropelki marzeń
zszywając w pośpiechu rozdarte w popłochu chmury.
Drżące z poświęcenia dłonie zanurzone w sercu
nie pozwalały spoglądać za siebie.
Ganiłam za krótkie noce na sen, prosiłam o długie
poranki na przepraszanie sumienia pisząc póki
ręka nie odmawiała posłuszeństwa trując
pustką w głowie.
Ulotny czas wymieszany z zapachem kasztanów
i smakiem soku malinowego utracone przez
tamtą łatwowierność.
Nigdy już nie smakowały tak samo.
Chciałam dziewictwo romantycznej duszy mieć
tylko dla siebie i być jej aniołem razem
z nią gubiąc po drodze troski zbierając ukryte
w trawie krople rosy jeszcze nie zdeptanej
ulicznym smogiem.
Nie chciała, poezja przecież ma wielu kochanków.
Przytłoczona groteskową zaborczością do utraty
tchu, przyciśnięta piórem do bezlitośnie
szorstkiej kartki ukryła się za parawanem.

Pragnęłam milczenia w samotności bardziej,
niż teraz czytania w swoich przewrotnych
myślach.
Nawet deszczowe niedzielne poranki kradnące
ciepło pościeli nie byłyby wtedy zbyt
wygórowaną ceną.
Nieraz myliłam się w momentach skruchy
zaniedbując niezrozumiałe gesty maniakalnie
do mnie przemawiające.
Zamykałam oczy i szłam powierzoną mi drogą
udając, iż codzienność mnie nie dotyczy
nawet, jeśli wiara w siebie tchórzyła.
Całą sobą byłam kwitnącą wiśnią potrzebowałam
tylko namacalnego powodu, aby zwolnić
nie odczuwając braku spalonego dziennika.
Bym nie musiała przekwitnąć.
Maluję obraz rękami nastoletniej dziewczyny
w międzyczasie poruszając gwałtownie niedokończonymi
zdaniami jak wiatr zniewolonymi na swoje
podobieństwo kryształowymi odłamkami burzy.
Było, a jednak nie minęło.

Nie pamiętam tamtej jesieni, lecz wiem czym,
pachnie.
Nie chciałabym cofnąć czasu i nie powiem
sobie: "Dość!" gdy znów będę rwała z bezsilności
nowe, lecz jeszcze nie odpuszczone winy
snując się w ciemnościach po domu nie znajdując
ukojenia w okruszkach chleba.
Byłam dziewczynką z własnym kawałkiem świata
zamkniętym w szklanym pudełku.
Nie chciałam wiedzieć, czym jest następny
dzień, liczyłam, że czas zatrzyma się w miejscu
lecz za nim się obejrzałam dorosłam.
Nie wiedziałam, czym jest pragnienie dopóki
ono mnie nie odnalazło.
Nie zaznałam spokoju nie będąc pewną, iż
jestem po właściwej stronie zwierciadła.
Napisałam list wielokrotnego użytku,
umoczony w błocie nie przetrwał godzin
moich narzekań, w dniu urodzin,
który minął jak pozostałe
przelotnie pachnąc aromatem owocowej galaretki.
Pchnął mnie o jeden nieświadomy wyczyn
naprzód życząc jak najmniej powrotów do
niepokonanych zakamarków przeszłości będącej
w zmowie z teraźniejszością.
Kim byłam? Tym, kim jestem teraz.


Komentuj(0)


Link :: 22.04.2007 :: 08:50
"DŁONIE"

Alabastrowe dłonie spoglądają w lustro,
odgarniają włosy z twarzy, bawią się
kasztanowymi kosmykami, by po chwili desperacko
opleść ramiona.
Wzbraniają się przed chłodem ust i jeszcze
przed tym jej spojrzeniem, w którym utopiłaby
każde namalowane srebrzystą farbą słowo.
Od tamtego pamiętnego dnia nazywanego
"Codziennością" nic się nie zmieniło.
Nawet gramofon z chmur za oknem nie zmienił
płyty i wciska w ludzi znudzone westchnienia.
Nagie i wyzbyte wszelkiej próżności
ubierają się w biel atłasowych rękawiczek, by
móc się ukryć w jasności grzywki w chwili
zwątpienia.
I żadne nawet najbardziej nieśmiałe odbicie
tego nie zmieni.
Znów zapomni je pocałować na do widzenia,
nie pochwali konwaliowych perfum i nie
pozwoli zlizać okruszków chleba ze swoich
warg.

Nie będą się wzbraniały, z pokorą będą
wdzięczne za to, że niepozbawiła ich złudzeń.
Jak wtedy, gdy oczy nie mówią prawdy,
a dusza wzbrania się przed kłamstwem.
Wpatrują się w siebie intensywnie,
Chodź i tak już wiedzą. A ona?
Nigdy nikogo nie słucha, więc i one czują się
jakby należały do obcego ciała.
Próbują wniknąć w jej krnąbrne myśli, ale jak
zwykle gubią się w gąszczu ironicznego
uśmiechu.
Nie tak miało być, dziś wszystko miało
rozpocząć się od początku.
Zrywa naszyjnik z ich łez i wychodzi.
Palce dotykają zimnej tafli, malują na niej
szminką: "Nie podziękujemy ci" nie było czasu?
On zawsze ucieka i zawsze będziemy gorsi od
niego, bo nigdy go nie dogonimy.

Prysnął romantyczny czar, jak co rano i jak
każdego poranka w myślach wrócą do zimnego
łóżka i zasną, aby nie tęsknić,
by nie pamiętać i aby jak wczoraj
nie popaść w obłęd.
Ale najpierw pozbierają nieme łkanie z
rozdartej koli, wyrzucą przez okno, by wpadły
pod rozpędzony samochód.
Jękną, gdy z trzaskiem będą pękały i nawet nie
powiedzą: "Przepraszam".
Szukają pewnie siebie po omacku, znów?
Ile jeszcze razy? Jak długo będą prosić?
I kiedy wreszcie zażądają?
Nie teraz. Może nawet nigdy.
Te śnieżnobiałe piąstki, które trwają
przy niej czując, lecz obawiając się pragnień
szukają miejsca w jej sercu, zamiast tego
odnajdują tylko puste ulice wypełnione
rozczarowaniem.
Dobranoc wy, które jesteście dla niej
nieskończenie pogrążone w otchłani morskiego
kolorytu oczu.
Może, gdy zaśniecie przytuli się do was
i powie: "Dziękuję"?

Komentuj(0)


Link :: 13.03.2007 :: 19:04

Komentuj(0)


Link :: 05.03.2007 :: 19:49
"OCZEKIWANIA"

Czy mogę oczekiwać od życia więcej niż mam?
Czy sumienie nie mówi mi właśnie, że moralnie
nie mam takiego prawa?
"Ja chcę!" "Ja żądam?" Czy potem będę mogła
błagać o wybaczenie? Czy zdobędę się chociaż
na cień skruchy?
Został mi bezinteresownie podarowany kolejny
dzień istnienia, a ja jak zbuntowana
nastolatka trzaskam drzwiami i nie rozumiem
dlaczego pewnych rzeczy mi się odmawia.
Zupełnie jakby bycie zagubioną w gąszczu
kartek powyrywanych z pamiętnika ciasno
upchniętych do pudełeczka nakładało na mnie
obowiązek znoszenia siebie bez ustanku
w nadziei nie bycia obciążoną tłumaczeniem
się ze swoich karkołomnych błędów.
Błędne koło zataczające coraz szersze kręgi
i ten uciskający w nocy poduszką bezmiar
pustki w głowie.
Coś na kształt ukrycia przybrudzonych słów
z gorzkim posmakiem cisnących się na usta pod
wytarty dywanik utkany z namiastki tej wiary
w swoje możliwości sprzed paru lat.
Nie pamiętam ich, boję się o tym myśleć,
lecz czyżby to aż tak dawno temu było?
Czy to tylko pamięć się ze mną droczy usiłując
przeciągnąć na swoją nie do końca zrozumiałą
stronę?
Czemu tak trudno zrozumieć potrzebę mówienia
i ile trzeba zwalczyć migren, aby bez cienia
wątpliwości zrobić kolejny zdecydowany krok
ku następnej niewiadomej noszącej przydomek:
"Jutro".
Czy warto pozwolić, by nieograniczony
bezmiar wolności zakuł mnie w dyby i zrobił
swym niewolnikiem? Czy w ogóle mogłabym prosić
go o ułaskawienie?

Zmusić się po raz kolejny, by wstać, czy
przeczekać burzę za oknem i udawać, iż właśnie
tak miało być? A może kłamliwie przyznać się
do braku motywacji naiwnie licząc, że miniony
czas okaże się snem, kiedy po przebudzeniu
będę odczuwała ulgę, iż jestem panią swego
losu? Czy byłabym gotowa spojrzeć
przeznaczeniu prosto w oczy żądając
zaprowadzenia tam gdzie z zamkniętymi
powiekami balansuje się na cienkiej linie
tego, co najistotniejsze?
Czy ze strachu nie uciekłabym w fantazje, aby
tylko przespać ironiczne śmiechy
niedowiarków, którzy wierzą tylko
w beztroskie życie?
A może w chwili słabości powinnam się do nich
przyłączyć. Zostanie mi to usprawiedliwione
prawda?
Tylko, dlaczego to ubranko niewinności
tak nagle się skurczyło? Może moje wymagania
są zbyt wygórowane.

Głowa boli, aspiryna już nie pomaga. Odporność
na leki, czy może jej brak na niepowodzenia?
Prawda. Łatwiej jest czegoś pragnąć, niż
dążyć do tego.
Mam uczucia - nie mam odwagi przygarnąć ich
do siebie.
Są mi potrzebne - nie potrafię ich sobie
wyobrazić. Jeszcze trudniej.
Jak je przy sobie zatrzymać?
Nie potrafię pogodzić się z ich utratą.
Nieświadomie wzięłam przeszłość na wyłączność -
niestosowne, histeryczne, może nawet zachłanne
ale oddychające moimi płucami, drzemiące w
moim ciele i kierujące każdym mym ruchem.
Miałam to, chcę więcej. Nie jest mi z tego
powodu przykro.
Nawet nie wiem, gdzie jest granica mówiąca:
"Przestań! Już dość! Masz więcej, więc
nie bądź cyniczna" Nie jestem, chyba...
Niczym studnia bez dna, rzeczywistość jest
dla mnie nierealna.
Chusteczką wycieram kurz z twarzy,
uszminkowanymi wargami spijam krople rosy z
akacjowych, rozbujanych ufności.

Byłam niepewnością, teraz ona jest mną i te
pożółkłe pokreślone strony, jak symbol
zawładnięcia, wyciśnięcia tchnienia do
ostatniej sekundy zamyślenia, jakby mentalna
obroża uwierała szyję.
Miałam ją. A może to ona ma mnie już na
zawsze w swojej garści obsypanej kryształkami
lodu kłującymi w oczy?
Ślady na śniegu, deszcz melancholijnie
stukający w rynnę, bezimienne przesiadywanie
na balkonie pod osłoną nocy, ukradkowe
spojrzenia w przyciemnione okna sąsiadów
i jakże zawistne wyobrażenie na myśl,
że tylko ona zdolna jest do posiadania
realnego świata na własność.
Jakby chciała mnie tego pozbawić pozorując
następny atak panicznej czkawki,
nie mogąc ukraść przyszłości, a pogodzić się
z przeszłością.
Tylko, co zrobić z teraźniejszością, jeśli
drżę za każdym razem, gdy mnie do siebie wzywa?

Nogi z ołowiu, dusza z waty, a serce z
porcelany.
Spaceruję po wodach absurdalnych myśli, które
inni już dawno temu porzucili i nie zamierzam
się nimi zaopiekować. Przecież obcy
dotyk jest nieobliczalny. Nie mogę się od nich
uwolnić, są wszędzie.
Zaczepiają na ulicach ukrywając się w
rozgoryczonych minach przechodniów,
przeszkadzają, gdy się jąkam, udają przyzwoite
gdy śpię, drzemią w moich ubraniach, rażą w
oczy promieniami zimowego słońca, krztuszą
zbyt ostrym jedzeniem i skrzypią niczym
zawiasy w drzwiach, jeśli każę im sobie iść.
Piąty dzień - ten sam kolor na ubraniu.
Nie przeszkadza mi to jak i plagiat z dnia
poprzedniego.
Nic na pamięć, wszystko odruchowo,
bez zbędnych banałów między wierszami.
Z skurczonym zasobem żalu i marudzenia do
minimum. Przysłonięta burzowymi chmurami,
zaklęta w próżnię oczekiwań niczym marionetka
zawieszona na naderwanych sznurkach,
szamocząca się w płonącym teatrze, gdzie
publiczność z kamienia ze spokojem na twarzy
i ekscytacją cisnącą się na spopielałe policzki
oczekuje na opadnięcie osmolonej kurtyny
nie licząc na bis.
Pragnienie? Było. Lecz straciło swoją magię.
Pospolity przerywnik między jedną ślepą
uliczką a drugą.
Jakby materialny bezczas przejął nade mną
kontrolę zmuszając do odtrącenia siebie.
Czymże jest ta cisza wysłana anonimowym
listem, czy głuchy telefon przed kolacją, by
człowiekowi gorzej się spało?
Może uliczką pozbawioną latarni jak egoista
bez cienia wątpliwości?
A może drogim pudełkiem z drobiazgiem za
pięć złotych?
Co by się stało gdybym chociaż raz
przemilczała powyższe wersy? Ta chwila
przecież mogłaby nigdy nie nastąpić.
To nieważne, że siódmy wtorek z rzędu, iż
pominięty w terminarzu pilnych spraw, przecież
to tylko jeden z wielu.
Poczekam. Może tym razem następny mnie
nie zawiedzie.


Komentuj(0)


Link :: 24.02.2007 :: 00:39
"TYLKO JESTEM"

Jak skrzywdzone szczenię kwiląc i wylizując
rany na poszarpanych połach płaszcza duszy,
uciekam w najciemniejszy kąt strychu, by tam
w spokoju przeboleć ugodzoną do żywego dumę.
Po co to wszystko?
Przecież jestem tylko człowiekiem, a zdawałoby
się, że już wszystko o niej napisałam.
Myślałam, iż pogubiłam wszystkie jej odciski
palców, lecz ktoś ponumerował strony
nieubłaganie kierując moimi myślami.
A jednak budzi nocami.
Uporczywym chrapaniem chce mnie więcej, coraz
więcej, a z rana nie przychodzi błogi spokój
choć powinien.
Tak szybko, z nienacka, nierealnie.
Potrząsa brutalnie wyrywając z ciepłego łóżka,
nawet nie zdążyłam zapamiętać jej twarzy.
Dotyk nie zawsze jest przyjemny, a uśmiech
niekiedy nie sięga za horyzont.
Zostawiłam mokre ślady stóp na szybie,
lecz wyschną nim zdążę się z nią pożegnać.
Muszę ukryć drżenie ust, choć tak bardzo się
wyrywa i pozbierać myśli jak śmieci zimą
porozrzucane przez wiatr.

Niespokojny sen przed światem schowany między
kartki dawno temu spalonego kalendarza,
by nigdy nie posmakował zapachu dnia.
Bo ten wschód księżyca tylko dla mnie, choć
tak nieśmiały, upokorzony moją obojętnością.
Nie znienawidził mnie.
I choć wargi zastanawiają się, czy warto
przemówić w obliczu tej usidlonej niczym
motyl w pajęczynie samotności zdawałoby się
czarno-białej ograniczonej pustki domu
bez ścian.
Ciekawe jak to jest być tylko człowiekiem
opętanym mrocznymi wspomnieniami?
I już tylko ochrypły szelest porannego
budzenia: Na palcach, w bezszelestnie
odsłoniętych zasłonach, w pośpiechu
potykającym się na schodach i nawet w
uciekającym windą czasie, jest w stanie
wyrazić moje niezadowolenie, a może wyobcowaną
codzienność każdego dnia?

Nie jest w stanie mi zaufać, dlatego zmienia
się nie pytając nikogo o zdanie.
Wczoraj była mną, dzisiaj jest moim odbiciem,
a jutro pewnie będzie zazdrosnym wyobrażeniem
o mnie.
Jej spojrzenie za zasłoną z deszczu jeszcze
bardziej frustruje, niż sople lodu zawieszone na palcach
nawadniające topniejącymi kroplami serce
ukryte w akacjowych liściach - wyciśnięte z
łez, pozbawione refleksji, za to z
odciśniętymi, pachnącymi różą kolczastymi
słowami.
Słychać jak trzeszczy krzesło pod jej
nieograniczonym beztroską uporem.
Nie wiedziałam, że aż tyle jeszcze po niej
pozostało: Rozpuszczone w miodzie spojrzenie,
zarumienione policzki i rozżalony wschód
słońca malujący na jej kredowej twarzy
beznamiętny żal nadchodzącego poranka.
I jej włosy potargane roztrzęsioną dłonią
niczym ćmy walczące w tańcu, o choć najmniejszy
skrawek światła, usiłujące wyrwać się z tego
zaklętego w nic nieznaczący bełkot kręgu.
Czego mogłaby chcieć od kogoś, kto tylko jest?

Lubię ją, lecz nie spodziewam się
wdzięczności za to.
Nie rozumiem jej, ale nie obwiniam siebie.
Nie oczekuję od niej współczucia, a jednak
myślami chcę, aby przychodziła tulić mnie do
snu.
Rysuję dziesiąty szkic z rzędu ciągle będąc
niezadowolona, pewna, iż już więcej nie dane
mi będzie zobaczyć niewytłumaczalnego
zażenowania na naszych twarzach, gdy znów
odkryjemy w sobie kolejny centymetr
niedoskonałości ciała.
Następuje nieuchronny zakręt w głowie.
Najpierw w lewo, potem w prawo i zimne mury -
ślepy zaułek nie dający wsparcia.
Tak jakby kolorowa tęcza niespodziewanie
okazała się martwym bohomazem wyrzuconym na
ulicę, a ziemia przechylała się do góry razem
z nim, a wtedy najmroczniejsze stęchłe
tajemnice sięgają mojego wnętrza usiłując
wyrwać bijącą czerwień z tych przestraszonych
palców należących już tylko do popiołu
pozostałego z nieufnego ludzkiego wnętrza.
Nie odrywam sumienia od nieba, jakbym chciała
sprawić, aby na zawołanie żałośnie załkało,
by stać się mniej spokojne w swym szaleństwie
niż ja.

Muszę kochać ten widok, gdy tak stoi na
werandzie usiłując rytmem palców dotrzymać
kroku kroplom ulewy zwisającym z jej rzęs?
Wcale nie muszę! I nie chcę. Chyba...
Skomplikowane słowa?
Nie. To złudzenie jest zbyt niedoskonałe.
Spoglądam wyzywająco na dłonie kurczowo
przyciśnięte do moknącej szyby.
Jakbym chciała je zmusić, by stały się mniej
prowokacyjne.
Lękam się odbicia w zwierciadle,
ono mi kazało na nowo uczyć się chodzić
po rozkołysanych wodach cielesnego
zaspokojenia.
Tak jakby pływanie w odmętach niejasności
uczuć miało być bardziej kojące.
Nie jestem w stanie nad tym zapanować, nie
potrafię siebie powstrzymać.
Poszła? Wcale nie jest mi lżej.
Tęsknić za nią? Jakie to beznadziejnie banalne,
a jednak prawdziwe.

Przede mną skomplikowany dzień, tak jak ja.
Tak zwyczajnie, a jednak inaczej...
Taki "Ideał" na wagę złota, nieosiągalny dla
"Biedaków", uzależniony od wspomnień,
osamotniony niczym fontanna bez wody,
rozebrany z szeptów, zasłonięty jedynie
pomówieniami.
Wieczorem położy się obok mnie i znudzeni
będziemy na nią czekali, bo jesteśmy dla
siebie, choć nie zawsze się rozumieliśmy.
I zapomnę o każdym oddechu, poza tym jednym.
Po pocałunku? Po ostatnim kłamstwie schowanym
za szarość jej peleryny? Tylko dlaczego?
Przecież żadne słowo tego nie odda.
Po co kaleczyć coś, czego nie jestem świadoma?
Bawi się mną, cieszy ją mój niepokój, lecz
wynagradza mi to nadzieją na pogodny dzień.
Jakby odwiedzała szklany dom we śnie, czego
nie dotknie zamienia ja w szklaną figurkę,
gdzie złudzenia niszczą pragnienia. By mogła
zbudzić się w nocy poraniona okruchami szkła.
Dlaczego? Przecież nią jestem, a może to
ona okrada mnie ze zdjęć, na których
zapisana jest każda minuta życia?
Jakby sama nie wiedziała, kim jest,
a przecież ja chcę tylko po prostu być.
To tylko chwila paniki, błagalne westchnienie
skierowane w sufit.
Wstaję, by powitać nowy dzień.


Komentuj(0)


Link :: 08.02.2007 :: 00:26
"DOROSŁAM"

Dorosłam, aby z pokorą spoglądać na odbicia
innych w lustrze, by bez słowa skargi patrzeć
jak powoli pęka z każdym zachwianym z
bezsenności krokiem.
Już nie muszę się odwracać za każdym razem
gdy ktoś wypowie moje imię, dłonie tych, którzy
spotykając mnie na ulicy usiłują sobie
przypomnieć, kim jestem, tkwią mocno w mym
spojrzeniu niczym kryształek lodu w sercu
Kaja.
Nie muszę ciągle zabiegać o zaufanie
do siebie samej.
Wierzę w siebie. Chyba...
Bo jak inaczej miałabym ze związanymi rękami
przewracać kartki jeszcze nie napisanego
wiersza i karmić łyżeczka po łyżeczce,
ślepo błądzących w ciemnościach pędzącego
czasu, frustracją z drutu kolczastego,
coraz silniej uciskającego skronie,
gdy tylko usiłujemy, choć na chwilę zapomnieć
o sobie, przypaloną za długo gotującymi się
w płucach słowami:
Chcę żyć! Lecz po swojemu...
Tyle lat i ani jednego słowa:
Nie chciałam pisać.
To wszystko przypadkiem.
Jakby mleko niechcący się wylało.
I nie będzie. Lecz...
Pokazuję wam obie dłonie podpisane: Jestem
byście mogli usłyszeć brzmienie swojego
imienia z głębi tych słów.

Dojrzałam do przebywania w swoim towarzystwie
w chwilach samotności i do odtrącania, gdy
ktoś zażąda mojego szeptu tylko dla siebie.
O rok starsza by po raz kolejny powitać
szyderczo naśmiewający się deszczowy poranek.
Do nie odzywania się ani jednym słowem.
I wystarczająco będąca sobą, by móc każdego
zmusić do milczenia.
Mogę już tylko na powitanie podawać lodowatą
rękę, dygać skromnie jak na damę przystało
i prosić byście sypnęli mi piaskiem w oczy,
bym zapomniała o bezsennych nocach, w które
to musiałam patrzeć na swoją twórczą
bezsenność, jak poranionymi od rozbitej
przeze mnie porcelany palcami zmywa z siebie
litościwe spojrzenie.
Już nie jestem zbyt zmęczona, aby ścierać z
szyby zabłocone ślady nagich stóp, które
od chwili brutalnie wymuszonego przebudzenia
przypominają jak kiedyś przerażająco czułam
się osamotniona w tłumie anonimowych ciał,
upierających się by ubrać mnie według
własnego gustu, dopiero teraz to widzę.
To nieobliczalne ślady prowadzące już
nie nastoletnie usta na spotkanie z czernią
niechcianych pocałunków, a jednak
pociągających niczym błyszczące spojrzenie
księżyca, aż po brzegi wypełnione mleczną
drogą przyprószoną gwiezdnym pyłem.

Ubłocone buty i miniony czas w pelerynie
z gradu jak nieproszony gość rozsiada się na
łóżku, bezwstydnie patrzy jak ubieram się,
z rozdrażnieniem wsłuchana w niemalże
operową muzykę palców wygrywających
na parapecie smętny sonet zagubionej w oczach
kropli deszczowej piosenki, gdy burza nad
miastem szaleje.
Wolałabym dostać policzek w twarz, niż kąpać
się w jego przenikającym zimnem, mokrym
oddechu.
Jak, co rano ranię policzki kawałkami
szklistego spojrzenia, z braku wiary
w cokolwiek. Spokój...
Jestem w stanie polubić tę granatową głębię,
o którą błagam na kolanach w każdą księżycową
noc, by móc wszystkie refleksje:
I te bijące czerwienią maków po oczach,
te wywołujące niemiłosierny ból gardła
bladymi, kolczastymi okrzykami, a nawet te
udające soczyste jabłka, które naiwnie
pozwalają wierzyć w swoją dobroć, by pod
wpływem uśpionej czujności rozlać w ustach
swój jad i pozwolić wielokrotnie upadać na
kolana, póki nogi nie będą mogły już iść, a
wargi zamarzną na mrozie nie będąc już
w stanie prosić o przebaczenie za coś,
czego się nie zrobiło.
Wreszcie mogę je rozbić w drobny mak niczym
wazon z kryształu, a potem siedząc godzinami
na łóżku sklejać, w końcu zapominając, jaki
akurat mamy dzień.

Nie. Łzy już nie bolą, ciążą tylko jak
kamienie zostawiając purpurowe ślady bijące
cieniem od zaczerwienionych zmęczeniem oczu.
Wegetując nie można wiedzieć, po co są.
Teraz już wiem.
One już nie są we mnie, tylko ze mną i nie
po to, by krzywdzić, lecz w ciemnościach snów
pomóc przejść przez życie tak jak krok po
kroku sobie to wyobraziłam.
Obcięłam włosy, nie chciałam, lecz to właśnie
mnie zmienia, co roku o kilka minimetrów.
Gwiazdy - niepokój w sercu, dzień - zadyszka
w płucach i brak czasu na budowanie murów
obronnych wokół siebie.

Jak to jest być odrzuconym przez niebo,
a przez wiatr wrzuconym w słowa własnego
wiersza?
Można nie myśleć o przyszłości i zapomnieć o
Przeszłości?
Zakochać się kiedyś w sobie, a teraz patrzeć
na siebie jak na obcą osobę?
I jakie to ma znaczenie, gdy pędzimy jak
szaleni, by przeżyć następne urodziny mając w
pamięci poprzednie?
I skąd w ogóle nasunęły mi się takie pytania?
By znaleźć na nie odpowiedzi, zachwiać się na
kamiennym murku i spaść w otchłań
rozbrzmiewającej dziecinnym echem studni.
Chciałabym zgadnąć, co będę czuła za rok
nieprzytomnie.
A może tylko wyrwę kolejną kartkę z
kalendarza, tak po prostu znieczulona
środkami nasennymi?
Kolejny rok przede mną, więc gdzie
satysfakcja?
Przemknęła obok mnie, nie zauważyłam.
Zamykam drzwi, otwieram pięści - już czas...


Komentuj(0)


Link :: 14.01.2007 :: 20:05
"BEZDOMNA"

Opętana poniewierką bezdomności idzie
z konieczności nie z wyboru.
Krok za krokiem, tak od niechcenia.
Połami obszarpanego płaszcza wyciera krawężnik.
Skąd ta czarna rozpacz w jej zamglonych od
spalin oczach?
Już zimowe wieczory pukają do bram jej
bezdomności.
Z ironią w głosie zakuwają w kajdany,
robiąc z niej niewolnicę.
Kuszą romantycznymi iskrami z ogniska, a gdy
najmniej się tego spodziewa wpychają do
lodowatego strumienia.
Była rozczarowana monotonią domowego ogniska
i jest... bezcelowością porannego wstawania.
Tylko, czy aby na pewno nie jest tak na jej
własne życzenie?
Marzy o pomocnej dłoni, lecz wstydzi się ją
przyjąć.
Chce być księżniczką z bajki, a jest zaledwie
jak ta dziewczynka z zapałkami.

Ona...
Patrzy tylko pogrążając się coraz bardziej.
Pomogliby, gdyby tylko wyciągnęła rękę.
Przysiada w parku na ławeczce.
Kiedyś, gdy dzwony szarej codzienności
zadrwiły z niej zachłysnęła się zachwytem nad
nimi i zgubiła bilet powrotny do przeszłości.
Nocami gubi się w ślepych uliczkach,
za dnia sypia w kanałach,
popołudniami żebrze na ulicy,
wieczorami zazdrośnie strzeże swego łupu,
póki wszystkie gwiazdy nie zgasną.
Kobieto! Ocknij się!
Zrób coś ze swoim życiem.
Wróć tam skąd zaczęła się twoja wędrówka
i przyznaj się przed wszystkimi,
że nie potrafisz żyć w błocie.

Burza maluje się na twarzy kryształowymi
łzami i otępieniem.
Ciągle ktoś ją pogania, a ona czeka na
właściwy moment.
Lecz on nigdy nie nadejdzie, bo ona nigdy się
nie zmieni.
Tak wygodniej jest jej żyć.
Nie ma ciepłego kąta i ramienia, na którym
mogłaby się wyżalić.
Jest za to deszczowy dzień wyłącznie dla niej.
Z zasznurowanymi pajęczyną powiekami,
z nosem przyklejonym do szyby patrzy
i nasłuchuje jak szeleszczą papierowe torby
w piekarni z nadzieją, że tak jak nad małym
dzieckiem zlitują się, pogłaszczą po głowie
i dadzą pajdę chleba na drogę.
Idzie przez miasto osmolona dymem z papierosa
już nikt na nią nie czeka.
I tylko wyczekuje zmroku, by znów pozwolić
przygarnąć się pustce na dworcu.
Dzisiaj, jutro i kiedyś, które nigdy
nie nadejdzie...

Lecz może jeszcze dane będzie jej wrocić
do tego, co było i zapomnieć o tym co jest.
Potknie się o buty bez sznurówek,
zaszlocha cichutko pod nosem i wzniesie
rozbite na kawałki spojrzenie w niebo
z zapytaniem: Dlaczego to ja?
A wtedy obłoki nieśmiało zamrugają.
Niechcący upadnie na staruszkę
w kremowym sweterku.
Gorąco przeprosi za swój biedny żywot i ruszy
dalej nie oczekując od niej współczucia,
a ona uderzona jej oddaniem życia bez walki
zmusi ją, siłą zaciągnie do swojego domu.
Nakarmi, ubierze w kwiecistą sukienkę i
wypchnie do ludzi z nowym bagażem wiary
w siebie. Może...


Komentuj(0)


Link :: 08.01.2007 :: 01:46
"SKAMIENIAŁY"

Spłowiały deszcz powolutku napawając się
rosnącą histerią niepewności w oczach,
spoliczkował usta zagubionego
w płatkach śniegu liścia,
żądając tym samym pokłonu.
Twardy jak skała?
Lecz przytłoczony niewiedzą, czym tak
naprawdę jest własne "Ja".
Szarość dnia zlewa się z popielatymi
rumieńcami popękanej z niewyspania,
porcelanowej twarzy, a on stoi nad
jego wysuszonym kolorytem,
usiłuje zetrzeć ostatnie oznaki
poczucia bezpieczeństwa samego z sobą.
Z irytacją wylewającą się skwaśniałym mlekiem
z rąk, bezkarnie popycha go.
Upada na tak niepozornie niewinny,
bielejący puch wyszywany jaskrawą, delikatnością
chmur, niczym promienie słońca,
co rano rodzące się na nowo, za każdym razem
tak samo głodne wiary w ludzi.

Biel ugina się pod ciężarem, jakby była
winna nieśmiałości tej duszy przyobleczonej
przez jego siarczyście mokre dłonie w
ludzką naturę bycia kochankiem dla siebie i
bezwstydnym dla każdego, kto go odtrąci.
Nie podnosi się, nie umie powiedzieć "Dość!”
Czeka cichutko łkając, póki słonce nie
rozproszy cynicznych łez, które ścielą
się grubą warstwą zbutwiałych liści,
gdy tak pada bez końca.
By koloryt tęczy dał nadzieję,
że to już ostatni raz.
Tak na nietknięte aż do jutra pożegnanie, gdy
powie mu, że nie należy już do nikogo.


Komentuj(0)


Link :: 03.01.2007 :: 20:41

Nie wierzę, że to natchnienie
zamrożone w sople lodu.
Nie rozpoznaję ani jednego słowa, a jednak
ufam, bo liście dotąd będą pachniały jesienią
z dzieciństwa, póki ja nie zapomnę, dlaczego
zaczęłam i jestem: wierszem, słowem i myślą na
ustach wszystkich.
Przed dłońmi marmurowe schody z wypisanymi
kredą tytułami.
Krok za krokiem, powolutku, by nie poślizgnąć
się na oblodzonej ulicy, tego, co nie jest mną.
W drodze niekończącej się niepewności, czy
jestem właściwym posłańcem między niebem a
ziemią ulotnych myśli proszących o choć
chwilę uwagi.
Nie jestem aniołem błądzącym pośród deszczu
w poszukiwaniu srebrzystych skrzydeł, ale chciałabym.
Wolałabym móc powiedzieć odważnie:
jestem tu i teraz! I zawsze będę tam gdzie, kawałek
zmiętego zapisanego papieru.
Nie chciałam, aby zaglądano mi w oczy poznając
wszystkie za i przeciw.

Unikanie odpowiedzi - prawie każdy tak robi.
I wiecznie ten znajomy zapach sfermentowanego
wina, gdy ktoś mówi mi, jaka nie jestem.
Ta wieczna ucieczka za skrzypce nie dające mi
dojść do głosu swoją kocią muzyką.
Drę kartka po kartce, powoli dochodzę do
siebie rozpoznając odbicie w lustrze,
z niewyspania rozbijam je melodią frustracji,
pozwalając, aby dłonie zemściły się
za wszystko i za nic.
Te słowa są mną, lecz czy ja jestem nimi?
Czy może tylko ukrywam się za ich srebrzyście
brzęczącymi kroplami deszczu?
Zaplątana w pajęczynę inspiracji, nie mogąca
zaprzeczyć kartkom z kalendarza,
dzień w dzień skrupulatnie zrywanymi, jakby w
moim życiu nie było miejsca na byłam.
Droga, na której nigdy nie zgubię siebie w
szklanej kuli z śnieżkiem, gdzie codzienność
nie zna słów:istniałam, zapomniałam.
Żyję w świecie wypalającym mnie
codziennie, jak świecę kapiącą woskiem przez
miedziany klucz, przepowiadający tę samą
wróżbę co innym, tylko że nie pozwalającą na
stworzenie anielskich skrzydeł - nieprzyzwoitych marzeń.

Sen? Nie, dziś wystarczy mi nieprzespana noc.
Musi...
Owinięta ciepłem oparów gorącej czekolady, z
garścią pierników na kolanach, wpatruję się w
biel ściany odrapanej z farby, niczym ludzka
twarz o brzasku: jeszcze półprzytomna, na
krawędzi snu, bez sztucznej maski, potykająca
się o stertę ubrań w progu ze skromną
nadzieją, aby ten dzień był inny od
pozostałych.
Bez pardonu, lecz z przymusu brodząca w
chłodzie styczniowego słońca, by zakończyć go
jak zawsze kolejnymi wersami wiersza.
Zdobię papier czekoladowymi śladami
wsłuchując się w rytmiczną muzykę z gramofonu
zgrzytającego na porysowanej płycie, jakże
nie pasująca do tego, co każdej pełni
księżyca tracę wsłuchana w siebie.
Pustka szklanych oczu wypełniająca się
liryzmem niepohamowanej obawy przed samotnym
porankiem, mając odbicie w lustrze
za sumienie.
Noc była wczoraj okrutna,
nie pozwoliła przenieść się w westchnienia.
To ona wyznacza mi drogę i podpowiada cichym
szeptem, jak budować szklaną piramidę złudzeń,
gdzie rzeczywistość nie wiedząc jak się
zachować, brudzi ubłoconymi kaloszami
ledwo co zaróżowione od zimna dłonie
szukające na dywanie rozsypanych przez
pryzmat kropli tęczy.
A gdy je odnajdą, wyjdę na ulicę - może znajdę
inspirację na wycieraczce pod jakimiś
drzwiami?


Komentuj(0)


Link :: 29.12.2006 :: 20:29

"INACZEJ"

Dwie krople deszczu spojrzały inaczej
na siebie, pobrudziły palce karminową szminką.
Kropelka po kropelce wywołują gęsią skórkę,
oplatając nadgarstek oparami porannej mgły.
Zmysłową smugą perfum od Armaniego, obręcz
rozgorączkowanych warg na drżących ramionach
zaciskają, intymny jęk z gardła wyciskając,
niczym sok z cytryny.
Przyciska jej twarz do lodowatej szyby, by
ciepłem oddechu zlizała czubkiem
zawstydzonego języka, konwalie namalowane
przez mróz.
Dłoń w dłoń. Rozżarzony dotyk, roztapiający
ostatnie resztki lodowej firanki,
przesłaniającej odbicie będące inspiracją
tych słów, zarysu ciała w jego oczach..
Nie powiedzieli?
Po prostu słowa pocieszenia dla siebie
zachowali.

Inaczej przeglądają się w lustrze, zawsze z
nadzieją, że spotkają nie siebie,
lecz kogoś innego.
On gesty i słowa za nią powtarza,
ona z zazdrością milczenie z ust innych
z irytacją wyciera.
Nie wiedzą ile tak naprawdę poświęcili,
kropla goryczy wpisana w pamiętnik
ich życia.
Nie spoglądają na siebie tak samo,
nie poszukują w sobie lustrzanego podobieństwa.
Chcą tylko jak co, rano budzić się ze smakiem
kawy na ustach, popołudniami wyczekiwać
zapachu przeżyć dnia minionego, a wieczorem
zasypiać w objęciach aromatu wina.
Tylko bezustannie inaczej, nigdy tak samo.
Byle nie znudziło się, by nie odeszła
do innego.

Wiedzą o sobie mniej niż wtedy, kiedy się
poznali, lecz gdy w dłoniach ich serca się
zamknęły już to czego, nazwać nie potrafili
z godnością przyjęli i być z sobą postanowili.
Inaczej?
Oni tego słowa nie znają, z pokorą przyjmują
zauroczenie, nawet jeśli go nie rozumieją.
Wilgoć warg krok po kroku w każdym
zagłębieniu szyi się zatrzymuje, jedno po
drugim drgnienie następuje.
Posunąć się dalej odwagi nie mają,
leżą na wznak jedynie rąbkami pościeli się
dotykając.
Oddychają, jedno oddechem drugiego,
zasypiają zmęczeni patrzeniem na siebie.
I choć wiedzą, czym jest pragnienie, nie
zaspokoją go, nawet gdyby mieli spać gdzieś
pod marmurowymi schodami, pod gołym niebem
pozbawieni przez wszystkich wiary w siebie.
Wstaną jak inni, co rano.
Niewyspani będą udawali, że nic się nie
wydarzyło, by sąsiedzi o nich inaczej
nie pomyśleli.
Aby tak samo nie stało się odmienne.


Komentuj(0)


Link :: 21.12.2006 :: 20:36
"JAK NIE TY"

Nie usiadłam, jak co rano z filiżanką kawy na
ławeczce w parku, westchnęłam tylko
dwuznacznie ocierając policzek o poduszkę
naznaczoną niespokojnym snem.
Ukradkiem chowam w dłonie twój szept
wymykający się na przekór temu, czemu usilnie
usiłujesz zaprzeczać i jak natchniona piszę
te słowa w popłochu, niczym kochanka
ukrywająca czerwone ślady na nabrzmiałych od
pocałunków wargach.
Słyszę trzask drzwi. Jak zwykle wyszedłeś do
pracy nie mając odwagi podziękować za każde
słowo milczenia.
Sen jeszcze za bardzo kusi wspomnieniami
zarysu twojego ciała ubranego w garnitur z
papierosowego dymu i granatową koszulę z
moich wyobrażeń o tobie.
Siedziałeś wtedy przy szklanym stoliku,
na którym anonimowe ślady dłoni kłóciły się
ze sobą, lecz nie zwracałeś na to uwagi.
Czytałeś kolejne bezmyślne artykuły spłodzone
z nonsensu i kilku słów zgwałconych
prostackim wulgaryzmem, by na koniec zakończyć
ich żywot jako podarte strzępy w dłoniach
trzymających mnie tak samo bezosobowo.
Nie miałeś sił, aby wykrzesać kilka iskier i
przelać je w melancholię spojrzenia?
Ale ja chciałam tylko byś położył się obok
i pozwolił wdychać nasze oddechy będące
razem, a jednak osobno.
A ty obróciłeś się obrażony na cały świat i
zasnąłeś nie pozwalając mi się wytłumaczyć,
dlaczego milczę, gdy dusza nie chce przestać
śpiewać i czemu moje spojrzenie ucieka w
popłochu, gdy zapuka nie w porę do
zabrudzonego okna twojego serca nie bojąc się,
że stanie się takie jak ono.

Wyjdę na schody i pozwolę sąsiadom domyślać
się, dlaczego zamieram w pół słowa, gdy
milczysz skazując mnie na beznamiętne
topienie się we własnych myślach i dlaczego
choć pragnęłam tylko...
Chciałam wziąć z twoich dłoni szklankę
herbaty z cytryną i upić jej łyk,
by poczuć go jakby był spity z
delikatności chłopięcych ust.
I dostałam... Pustą szklankę...
Niczym siarczysty policzek w twarz!
Lecz gdy wrócisz nie wypomnę ci tego może
obawiając się, że nie będziesz w stanie mnie
wysłuchać, albo ja po raz wtóry chwiejnie oprzeć
się na męskim ramieniu.
Taki jak inni? Raczej codziennie taki sam.
Wiecznie niewidzialny, nie słuchający nikogo.
Za każdym razem ubierasz mnie w bladość nocy
nie pytając o zdanie.
On. Bezceremonialny jak księżyc wkradający
się pod osłoną nocy do małżeńskiej alkowy,
bezwstydnie przyglądając się odbijającej się
echem po kątach rutynie.

Nie było śniadania, apetyt odebrała monotonia:
Jogurt, jabłko i podejrzliwe spojrzenia
kończące się tylko w przypływie
sentymentalnej słabości.
Parzy jak świeca płonąca gorliwością nie
mając pojęcia, czym jest poddanie się, gdy
rozum podpowiada "Walcz!"
Wyprasowałam wszystkie koszule i wyrzuciłam
za okno patrząc jak już tylko wiatr szuka
w nich cienia tego dawnego pana siebie, który
odrzucił ostatnie słowa tej, która tyle razy
dla ciebie udawała, by wyrzec się siebie.
A świeżo wypastowane buty wrzuciłam do
kałuży, byś nie mógł zdążyć się obudzić.
Bez znaczenia?
Pewnie tak, jeśli nie patrząc w oczy plujesz
łgarstwami prosto w twarz.
Obsesyjnie wmawiałam sobie, że wiecznie
będziemy młodzi, ale za każdym razem nie
chciałeś mi wierzyć.
Trzymałam się kurczowo tej myśli, aby nie
spaść ze schodów i nie sturlać się na samo
dno ograniczonego pustką ciała.
Z zamkniętymi oczami pudruję twarz tak jak
tego nie lubisz.
Przed wyjściem przejrzę się w lustrze.
Spójrz, jakie prostolinijne odbicie
odzwierciedlające myśli i to, kim jestem dla
ciebie.

Usypiasz powoli moją czujność odgrywając
szekspirowskiego Otella, po czym rozbierając
się z resztek szacunku stajesz się upiorem z
opery poszukującym utraconych lat niewinności
w odmętach samotności zbrukanych
posrebrzanymi obietnicami, że to ostatni raz,
gdy zasypiam bez ciebie.
Snujesz się obcymi ulicami, gdy północ wrogim
głosem nuci kołysankę niczym drzewo uschłe na
zimę, pogrążone w półśnie niczym lunatyk
chodzący po nieznanych ścieżkach złudzenia.
Pójdę do tego parku po południu zostawię
jedną filiżankę tobie, może koloryt kawy
nie spłowieje jak wszystkie chęci bycia sobą,
a aromat nie wyparuje jak poczucie bliskości
z biegiem lat.
Już wyszedłeś...
Miałeś rację. Bezustannie dokądś zmierzamy
nigdy nie mając dość.


Komentuj(0)


Link :: 01.12.2006 :: 11:41


"NIE POWIEM CI"

Nie powiem abyś sobie poszła, choć bardzo
tego chcę, że jesteśmy jak kwiaty w nadziei
oczekujące na kolejny wschód słońca.
Nie powiem ci też o tym, jak rozbiłam lustro,
które znajduje się na dnie mego odrapanego
z czerwieni serca.
No spójrz! Ono jest takie małe, a tyle znosi.
Lecz kto potrafi to docenić? Ja? Szczerze?
Chyba nawet nie potrafiłabym tego zrobić.
Ani o tym, iż za mym oknem na każdym drzewie
wisi takie lustro. Są wszędzie!
A w każdym odbija się czyjeś spojrzenie.
Jedne dziecinne, inne poważne i spoglądające
na wszystko z góry.
I nie powiem ci jak bacznie one obserwują,
a ja zawstydzona stawiam każdy krok
niczym marionetka.
Czuję czyjąś dłoń na ramieniu i swój
przyśpieszony oddech, lecz one nie pozwalają
mi się obejrzeć.
Więc idę, a każdy krok stawiam tak jakby był
z kamienia.
Pierwsze lustro w niby tak zwyczajny,
a jednak magiczny sposób szepcze mi do ucha
"Nie chcesz pomocnej dłoni? Więc czego tak
naprawdę chcesz?"
Ma ono tak mdły zapach, a jednocześnie gorzki
smak cytryny, że nawet najniewinniejsze
spojrzenie będzie okłamywało innych swoją
dobrocią.
Pod ich czarem będzie się kryła chęć zemsty
za ironię, której doświadczyło.
Ale o tym sama kiedyś się przekonasz.
Spójrz. Garściami będzie się z niego
wysypywać srebrzysty pył wymieszany
z zazdrością, zawiścią, wypaloną nadzieją.
I nikt tego nie dostrzeże prócz nas. Kiedyś..

Raz spojrzysz i już nigdy nie zapomnisz,
raz do nich przemówisz i już na zawsze
zamilkniesz. Chcesz to zrobić?
Więc ja nie mam prawa ciebie zatrzymywać.
Czy widzisz w moim sercu, to wybite okno z
podartymi firankami?
Czy widzisz jak odtrąca spojrzenie każdego?
Nie pytaj, bo i tak nie powiem ci, dlaczego.
Można w nim dostrzec tylko zwiędnięte kwiaty,
które podlewane są trucizną żalu wymieszanego
z bezsilnością.
Pamięta tylko to, co chce pamiętać?
Masz rację, bo jaką wartość mają wspomnienia
wyzute z wszelkiego człowieczeństwa?
Jakie to dziwne.
Wystarczy wejść na drabinę i już można
bezkarnie patrzeć jak miłość więdnie, albo
ktoś komuś nie podaje ręki na powitanie,
jak ktoś nas krytykuje i udaje naszego
przyjaciela.
A ty stoisz jakby obok siebie i widzisz szary
cień nie umiejący wypowiedzieć najprostszych
myśli.
I jest ci źle tak bardzo źle.
Nie pytaj, dlaczego, bo nie wiem.

I następne lustro, na które nieomal wpadasz.
Jest takie samo, tylko, że ono krzyczy
do ciebie.
Nie. Ono nigdy nie powie "Jesteś brzydka!"
ale i bez tego będziesz tak się czuła,
póki go nie rozbijesz i nie odkryjesz piękna
w sobie.
Zmusi cię, abyś go uwielbiała, a o sobie na
długo zapomnisz.
I nie pytaj, bo nie powiem ci, kiedy, to się
skończy.
Dotknij lica któregoś z nich, może jak ładnie
poprosisz pozwoli się w sobie przejrzeć?
Może wtedy nawet pozwoli na bezkarną krytykę?
A gdyby ci się, to udało, nie wpatruj się weń
zbyt długo. Dlaczego? Ich tajemnica.
One też tobie tego nie powiedzą.



Komentuj(0)


Link :: 01.12.2006 :: 11:18

"KŁÓTNIA"

Poświęciłaś mi sekundę, jakby czas był twoim wrogiem.
Położyłaś dłoń obok kałuży, gdy
listopadowy dzień szlochał niemiłosiernie.
Nie myślałaś wtedy o mnie prawda?
Żądam. Spójrz na mnie.
Niech twe źrenice spłoną w ogniu palącego
wstydu.
Nie, nie chciałam być tobą, ja tylko
przesiąknęłam zapachem naiwnej myśli, że
mogę być inna, ale ja nie chcę być inna,
nigdy nie chciałam... I wtedy to się stało.
Nigdy nie przypuszczałam, że brodzenie
po kostki we własnych myślach może tak bardzo
odpychać dłoń trzymającą skruszone serce,
że przyznanie się do nich będzie cięższe niż
dusza przesiąknięta ulewą.

Nie, nie potrzebuję twojej dłoni na mojej
niemej z bezradności twarzy, ani słów
pociechy z każdą minutą tracących sens, bo
wypowiadanych w pośpiechu do nikąd.
Sama nie wiem czego chcę.
Więc ty również tego nie wiesz.
Przecież nie potrząśniesz mną, nie odtrącisz,
nie pokażesz jak łatwo jest moknąć na ulicy
będąc na to obojętnym czyż nie tak?
Odpowiedz! Albo wyjdź i pozwól, aby odbicie
w lustrze, to zrobiło.
Ono przynajmniej nie zna litości.
No co tutaj jeszcze robisz?!
Nie trudź się, nie powiem jak bardzo mnie
frustrujesz, za bardzo przypominasz mnie.

Potłuczone szkło, po którym trwożnie stąpa
serce, co chwila wydobywając z siebie jęk
okaleczonej bezmyślnością słów, pijanej
z rozpaczy duszy i gdzieś na dnie nieudolnie
odkurzonego sumienia ten mały kamyczek
szeptem znaczy swą obecność.
Będzie dusił tak długo, aż nie rzuci na
kolana i nie wyszarpie siłą każdego kłamstwa,
nawet tego nieistniejącego.
Nie mamy zbyt wiele do stracenia.
Nigdy nie miałyśmy...
Nie potrafimy rozmawiać o wszystkim,
więc po co rozmawiać o niczym?
Strach spojrzeć sobie w oczy, ale i strach
milczeć nie zaznając spokoju, dusząc się
dymem ciszy jej warg, która rani niczym
nóż w piersi.

Spoliczkuj mnie jeśli nie możesz znieść mego
oddechu, wszystko jest lepsze od klęski
w poszukiwaniu samej siebie.
Wiatr powybijał szyby, deszcz rozebrał nas
z resztek sumienia opadającego niczym
uschnięte płatki róż.
W usta wlał sok z cytryny, a w dłonie wcisnął
sople lodu zimnego jak ciasno opasający nas drut kolczasty.
Nie umie powiedzieć "Jest mi źle" i ja tego
nie potrafię, nie poda ręki na zgodę, bo
wiem, że tak musi być.
Nie wypijemy razem kawy, bo rozmowa byłaby
echem w studni, a milczenie tombakiem tylko
pozornie dającym spokojne noce i słoneczne
dni.

Pamiętasz? Chciałaś abyśmy były
niezapominajkami byśmy nigdy
o sobie nie zapomniały.
Siadywała na parapecie i roniła gwiaździste
łzy wdzięczna księżycowi za to, że czuwa
nad nami.
Teraz? Też roni łzy, lecz o smaku mdłej
czekolady, a księżyc spoliczkowany naszym
niepokornym spojrzeniem schował się na dnie
jeziora, by ciepły szum fal ukoił jego smutki
a kto ukoi nasze? Na pewno nie ty,
bo straciłam w nas wiarę.
Masz żal do mnie, więc i ja do siebie też
powinnam mieć? Ale go nie mam!
Potrafię powiedzieć, co czuję, wiem to, ale
nie zmuszę cię byś mnie słuchała za każdym
razem gdy opuści mnie wola walki, o co?
O każdy nasz wspólny uśmiech,
każdy najmniejszy gest i myśli wypowiadane
bez słów.
O każdy dzień spędzony razem i nawet o
pochmurne dni byśmy były przyjaciółkami tylko
dla siebie.

Ale walka z twoim cieniem, to dla mnie zbyt
wiele.
Nie chciałaś? Wiec dlaczego wypowiedziałaś
pierwsze słowo i nie zatrzymałaś moich
następnych? Obie wiemy dlaczego, bo ranić
siebie jest najłatwiej, ale to jest tak
cielesne... Dłonie nie potrafią otrzeć łez,
kolana uginają się pod naporem obelg
i niechcianych słów.
Rozpłyniemy się we mgle skruchy bez słowa
"Przepraszam" do następnej kłótni.
Ja i moje lustrzane odbicie.



Komentuj(0)