21.12.2006 :: 20:36
"JAK NIE TY" Nie usiadłam, jak co rano z filiżanką kawy na ławeczce w parku, westchnęłam tylko dwuznacznie ocierając policzek o poduszkę naznaczoną niespokojnym snem. Ukradkiem chowam w dłonie twój szept wymykający się na przekór temu, czemu usilnie usiłujesz zaprzeczać i jak natchniona piszę te słowa w popłochu, niczym kochanka ukrywająca czerwone ślady na nabrzmiałych od pocałunków wargach. Słyszę trzask drzwi. Jak zwykle wyszedłeś do pracy nie mając odwagi podziękować za każde słowo milczenia. Sen jeszcze za bardzo kusi wspomnieniami zarysu twojego ciała ubranego w garnitur z papierosowego dymu i granatową koszulę z moich wyobrażeń o tobie. Siedziałeś wtedy przy szklanym stoliku, na którym anonimowe ślady dłoni kłóciły się ze sobą, lecz nie zwracałeś na to uwagi. Czytałeś kolejne bezmyślne artykuły spłodzone z nonsensu i kilku słów zgwałconych prostackim wulgaryzmem, by na koniec zakończyć ich żywot jako podarte strzępy w dłoniach trzymających mnie tak samo bezosobowo. Nie miałeś sił, aby wykrzesać kilka iskier i przelać je w melancholię spojrzenia? Ale ja chciałam tylko byś położył się obok i pozwolił wdychać nasze oddechy będące razem, a jednak osobno. A ty obróciłeś się obrażony na cały świat i zasnąłeś nie pozwalając mi się wytłumaczyć, dlaczego milczę, gdy dusza nie chce przestać śpiewać i czemu moje spojrzenie ucieka w popłochu, gdy zapuka nie w porę do zabrudzonego okna twojego serca nie bojąc się, że stanie się takie jak ono. Wyjdę na schody i pozwolę sąsiadom domyślać się, dlaczego zamieram w pół słowa, gdy milczysz skazując mnie na beznamiętne topienie się we własnych myślach i dlaczego choć pragnęłam tylko... Chciałam wziąć z twoich dłoni szklankę herbaty z cytryną i upić jej łyk, by poczuć go jakby był spity z delikatności chłopięcych ust. I dostałam... Pustą szklankę... Niczym siarczysty policzek w twarz! Lecz gdy wrócisz nie wypomnę ci tego może obawiając się, że nie będziesz w stanie mnie wysłuchać, albo ja po raz wtóry chwiejnie oprzeć się na męskim ramieniu. Taki jak inni? Raczej codziennie taki sam. Wiecznie niewidzialny, nie słuchający nikogo. Za każdym razem ubierasz mnie w bladość nocy nie pytając o zdanie. On. Bezceremonialny jak księżyc wkradający się pod osłoną nocy do małżeńskiej alkowy, bezwstydnie przyglądając się odbijającej się echem po kątach rutynie. Nie było śniadania, apetyt odebrała monotonia: Jogurt, jabłko i podejrzliwe spojrzenia kończące się tylko w przypływie sentymentalnej słabości. Parzy jak świeca płonąca gorliwością nie mając pojęcia, czym jest poddanie się, gdy rozum podpowiada "Walcz!" Wyprasowałam wszystkie koszule i wyrzuciłam za okno patrząc jak już tylko wiatr szuka w nich cienia tego dawnego pana siebie, który odrzucił ostatnie słowa tej, która tyle razy dla ciebie udawała, by wyrzec się siebie. A świeżo wypastowane buty wrzuciłam do kałuży, byś nie mógł zdążyć się obudzić. Bez znaczenia? Pewnie tak, jeśli nie patrząc w oczy plujesz łgarstwami prosto w twarz. Obsesyjnie wmawiałam sobie, że wiecznie będziemy młodzi, ale za każdym razem nie chciałeś mi wierzyć. Trzymałam się kurczowo tej myśli, aby nie spaść ze schodów i nie sturlać się na samo dno ograniczonego pustką ciała. Z zamkniętymi oczami pudruję twarz tak jak tego nie lubisz. Przed wyjściem przejrzę się w lustrze. Spójrz, jakie prostolinijne odbicie odzwierciedlające myśli i to, kim jestem dla ciebie. Usypiasz powoli moją czujność odgrywając szekspirowskiego Otella, po czym rozbierając się z resztek szacunku stajesz się upiorem z opery poszukującym utraconych lat niewinności w odmętach samotności zbrukanych posrebrzanymi obietnicami, że to ostatni raz, gdy zasypiam bez ciebie. Snujesz się obcymi ulicami, gdy północ wrogim głosem nuci kołysankę niczym drzewo uschłe na zimę, pogrążone w półśnie niczym lunatyk chodzący po nieznanych ścieżkach złudzenia. Pójdę do tego parku po południu zostawię jedną filiżankę tobie, może koloryt kawy nie spłowieje jak wszystkie chęci bycia sobą, a aromat nie wyparuje jak poczucie bliskości z biegiem lat. Już wyszedłeś... Miałeś rację. Bezustannie dokądś zmierzamy nigdy nie mając dość.