Nie wierzę, że to natchnienie
zamrożone w sople lodu.
Nie rozpoznaję ani jednego słowa, a jednak
ufam, bo liście dotąd będą pachniały jesienią
z dzieciństwa, póki ja nie zapomnę, dlaczego
zaczęłam i jestem: wierszem, słowem i myślą na
ustach wszystkich.
Przed dłońmi marmurowe schody z wypisanymi
kredą tytułami.
Krok za krokiem, powolutku, by nie poślizgnąć
się na oblodzonej ulicy, tego, co nie jest mną.
W drodze niekończącej się niepewności, czy
jestem właściwym posłańcem między niebem a
ziemią ulotnych myśli proszących o choć
chwilę uwagi.
Nie jestem aniołem błądzącym pośród deszczu
w poszukiwaniu srebrzystych skrzydeł, ale chciałabym.
Wolałabym móc powiedzieć odważnie:
jestem tu i teraz! I zawsze będę tam gdzie, kawałek
zmiętego zapisanego papieru.
Nie chciałam, aby zaglądano mi w oczy poznając
wszystkie za i przeciw.
Unikanie odpowiedzi - prawie każdy tak robi.
I wiecznie ten znajomy zapach sfermentowanego
wina, gdy ktoś mówi mi, jaka nie jestem.
Ta wieczna ucieczka za skrzypce nie dające mi
dojść do głosu swoją kocią muzyką.
Drę kartka po kartce, powoli dochodzę do
siebie rozpoznając odbicie w lustrze,
z niewyspania rozbijam je melodią frustracji,
pozwalając, aby dłonie zemściły się
za wszystko i za nic.
Te słowa są mną, lecz czy ja jestem nimi?
Czy może tylko ukrywam się za ich srebrzyście
brzęczącymi kroplami deszczu?
Zaplątana w pajęczynę inspiracji, nie mogąca
zaprzeczyć kartkom z kalendarza,
dzień w dzień skrupulatnie zrywanymi, jakby w
moim życiu nie było miejsca na byłam.
Droga, na której nigdy nie zgubię siebie w
szklanej kuli z śnieżkiem, gdzie codzienność
nie zna słów:istniałam, zapomniałam.
Żyję w świecie wypalającym mnie
codziennie, jak świecę kapiącą woskiem przez
miedziany klucz, przepowiadający tę samą
wróżbę co innym, tylko że nie pozwalającą na
stworzenie anielskich skrzydeł - nieprzyzwoitych marzeń.
Sen? Nie, dziś wystarczy mi nieprzespana noc.
Musi...
Owinięta ciepłem oparów gorącej czekolady, z
garścią pierników na kolanach, wpatruję się w
biel ściany odrapanej z farby, niczym ludzka
twarz o brzasku: jeszcze półprzytomna, na
krawędzi snu, bez sztucznej maski, potykająca
się o stertę ubrań w progu ze skromną
nadzieją, aby ten dzień był inny od
pozostałych.
Bez pardonu, lecz z przymusu brodząca w
chłodzie styczniowego słońca, by zakończyć go
jak zawsze kolejnymi wersami wiersza.
Zdobię papier czekoladowymi śladami
wsłuchując się w rytmiczną muzykę z gramofonu
zgrzytającego na porysowanej płycie, jakże
nie pasująca do tego, co każdej pełni
księżyca tracę wsłuchana w siebie.
Pustka szklanych oczu wypełniająca się
liryzmem niepohamowanej obawy przed samotnym
porankiem, mając odbicie w lustrze
za sumienie.
Noc była wczoraj okrutna,
nie pozwoliła przenieść się w westchnienia.
To ona wyznacza mi drogę i podpowiada cichym
szeptem, jak budować szklaną piramidę złudzeń,
gdzie rzeczywistość nie wiedząc jak się
zachować, brudzi ubłoconymi kaloszami
ledwo co zaróżowione od zimna dłonie
szukające na dywanie rozsypanych przez
pryzmat kropli tęczy.
A gdy je odnajdą, wyjdę na ulicę - może znajdę
inspirację na wycieraczce pod jakimiś
drzwiami?
|