03.01.2007 :: 20:41
Nie wierzę, że to natchnienie zamrożone w sople lodu. Nie rozpoznaję ani jednego słowa, a jednak ufam, bo liście dotąd będą pachniały jesienią z dzieciństwa, póki ja nie zapomnę, dlaczego zaczęłam i jestem: wierszem, słowem i myślą na ustach wszystkich. Przed dłońmi marmurowe schody z wypisanymi kredą tytułami. Krok za krokiem, powolutku, by nie poślizgnąć się na oblodzonej ulicy, tego, co nie jest mną. W drodze niekończącej się niepewności, czy jestem właściwym posłańcem między niebem a ziemią ulotnych myśli proszących o choć chwilę uwagi. Nie jestem aniołem błądzącym pośród deszczu w poszukiwaniu srebrzystych skrzydeł, ale chciałabym. Wolałabym móc powiedzieć odważnie: jestem tu i teraz! I zawsze będę tam gdzie, kawałek zmiętego zapisanego papieru. Nie chciałam, aby zaglądano mi w oczy poznając wszystkie za i przeciw. Unikanie odpowiedzi - prawie każdy tak robi. I wiecznie ten znajomy zapach sfermentowanego wina, gdy ktoś mówi mi, jaka nie jestem. Ta wieczna ucieczka za skrzypce nie dające mi dojść do głosu swoją kocią muzyką. Drę kartka po kartce, powoli dochodzę do siebie rozpoznając odbicie w lustrze, z niewyspania rozbijam je melodią frustracji, pozwalając, aby dłonie zemściły się za wszystko i za nic. Te słowa są mną, lecz czy ja jestem nimi? Czy może tylko ukrywam się za ich srebrzyście brzęczącymi kroplami deszczu? Zaplątana w pajęczynę inspiracji, nie mogąca zaprzeczyć kartkom z kalendarza, dzień w dzień skrupulatnie zrywanymi, jakby w moim życiu nie było miejsca na byłam. Droga, na której nigdy nie zgubię siebie w szklanej kuli z śnieżkiem, gdzie codzienność nie zna słów:istniałam, zapomniałam. Żyję w świecie wypalającym mnie codziennie, jak świecę kapiącą woskiem przez miedziany klucz, przepowiadający tę samą wróżbę co innym, tylko że nie pozwalającą na stworzenie anielskich skrzydeł - nieprzyzwoitych marzeń. Sen? Nie, dziś wystarczy mi nieprzespana noc. Musi... Owinięta ciepłem oparów gorącej czekolady, z garścią pierników na kolanach, wpatruję się w biel ściany odrapanej z farby, niczym ludzka twarz o brzasku: jeszcze półprzytomna, na krawędzi snu, bez sztucznej maski, potykająca się o stertę ubrań w progu ze skromną nadzieją, aby ten dzień był inny od pozostałych. Bez pardonu, lecz z przymusu brodząca w chłodzie styczniowego słońca, by zakończyć go jak zawsze kolejnymi wersami wiersza. Zdobię papier czekoladowymi śladami wsłuchując się w rytmiczną muzykę z gramofonu zgrzytającego na porysowanej płycie, jakże nie pasująca do tego, co każdej pełni księżyca tracę wsłuchana w siebie. Pustka szklanych oczu wypełniająca się liryzmem niepohamowanej obawy przed samotnym porankiem, mając odbicie w lustrze za sumienie. Noc była wczoraj okrutna, nie pozwoliła przenieść się w westchnienia. To ona wyznacza mi drogę i podpowiada cichym szeptem, jak budować szklaną piramidę złudzeń, gdzie rzeczywistość nie wiedząc jak się zachować, brudzi ubłoconymi kaloszami ledwo co zaróżowione od zimna dłonie szukające na dywanie rozsypanych przez pryzmat kropli tęczy. A gdy je odnajdą, wyjdę na ulicę - może znajdę inspirację na wycieraczce pod jakimiś drzwiami?